25.4.15

014 Teren

Zastęp: Dan i Resurrected Sun; Connor i Wild Instinct; Jo i Devil's Choir; Elvia i Let's Kill Tonight

Ostatnio w Minnesocie zrobiło się cieplej. Temperatura z -30' wzrosła do -8 i spokojnie mogliśmy wyjeżdżać w tereny, nie bojąc się o przemarznięcie koni. Dlatego też cała stajenna ekipa, oprócz połamanego Troye'a, była niezwykle podekscytowana. Uwielbialiśmy wyjeżdżać razem w tereny, szczególnie kiedy to Dan z Resurrectem prowadzili zastęp. Chłopak zawsze wybierał najtrudniejsze trasy, dużo galopu, "wyciągając" z konia jak najwięcej, nikt się nie nudził i nie narzekał. A nasze wierzchowce ostatnio miały mnóstwo niespożytkowanej energii. W dodatku przyjechała do nas moja młodsza siostra - Jo. Jo Savange jest niską dziewczyną o długich, lekko falowanych, zawsze splecionych w warkocz włosach w kolorze kawy z mlekiem, pulchnych policzkach skropionych piegami, szerokim uśmiechu i jasnoniebieskich, dużych oczach z długimi, czarnymi i zawiniętymi rzęsami. Ma zabójczy śmiech, kocha kreskówki na Cartoon Network, Smarties i nuggetsy. Jeździ raczej rekreacyjnie, chociaż ma spore doświadczenie i srebrną odznakę, nigdy nie startowała w zawodach. Teraz, kiedy Troye nie był w stanie jeździć, zaproponowałam jej, żeby przyjechała do nas z Londynu i trenowała z nami konie. Zgodziła się od razu, podekscytowana na pobyt w Minnesocie. W końcu uwielbiała przyjeżdżać do swojej starszej siostrzyczki. Jo zawitała u nas wczoraj. Przyjechała taksówką i ledwo wypakowała się z niej ze swoimi torbami. Warkocz miała poczochrany, na głowie kapelusz zamiast ciepłej czapki, a na nogach zwykłe trampki. Zmęczona po podróży szybko zasnęła. Rano obudził mnie głośny krzyk. Pobiegłam szybko do pokoju siostry.
- Złaź paskudo! - krzyczała Jo do Thora, który właśnie na niej leżał i lizał jej policzki. Chyba trochę ją podduszał, bo dziewczyna zrobiła się cała czerwona. Gwizdnęłam nieudolnie na psa, jednak ten od razu się poderwał, jakby rozumiejąc moje strasznie próby gwizdania i rzucił się na mnie, stawiając mi przednie łapy na ramionach. Przytuliłam futrzaka.
- Ogarnij dupkę, Jo, zaraz śniadanie - powiedziałam zerkając na zegarek. Była ósma trzydzieści, za pół godziny planowo karmimy konie, czyli za jakieś półtorej powinniśmy być gotowi do wyjazdu. Wszyscy. Inaczej Danny pojedzie do lasu sam, a tego nikt nie chciał.
Dziewczyna szybko wstała i pobiegła do łazienki skutecznie blokując ją na kolejne 15 minut. Na szczęście mieliśmy jeszcze 2 inne, dzięki czemu wszyscy ogarnęliśmy się na czas. Po karmieniu koni zasiedliśmy razem na kanapie przed telewizorem, wszyscy z miską płatków z jogurtem w ręce.
- Za pół godziny wszyscy bądźcie gotowi - powiedział Dan i wyparował z salonu. Wszyscy rzuciliśmy się po ciepłe swetry, kurtki, termobuty, czapki, szaliki i grube rękawiczki, żeby zaraz gnać z uwiązami na małe wybiegi, kląć na słabo rozpinające się sprzączki derek i jak najszybciej czyścić i siodłać nasze wierzchowce.
Dan
Uwielbiałem wprowadzać tą atmosferę. Fakt że wszyscy tak spieszyli się żeby zdążyć w ten teren napawał mnie pewnego rodzaju radością. Rzadko kiedy mam okazję przekonać się, że ktoś lubi mnie i to co robię, a tu proszę, czwórka ludzi właśnie jak najszybciej szykuje konie, żeby wyjechać ze mną w teren. Wyczyściłem Resurrecta już wcześniej, żeby się nie spieszyć i jeszcze móc ponarzekać, jak to wszyscy wolno się szykują. Sun szybko był osiodłany, w derce treningowej. Wyprowadziłem go na zewnątrz, zaciągnąłem czapkę na uszy i wsiadłem, krzycząc do reszty że już czekam. Wszyscy wybiegli ze stajni z końmi kilka minut później. Po chwili już stępowaliśmy po wąskiej ścieżce w lesie. Po około 5 minutach zatrzymałem się.
- Popręgi? - wszyscy sprawdzili swoje, ja sam też podciągnąłem go o dwie dziurki. Ustawiliśmy się znów w zastęp i po kilkunastu metrach zarządziłem kłus. Nie trwał on długo bo po jakiś 10 minutach zwolniłem znów do stępa. Wszyscy znów zaczęli rozmawiać. Nie dałem im jednak na to dużo czasu. Kiedy tylko zastęp się trochę rozjechał, ruszyłem galopem ze stępa. Resurrect szczęśliwy, że w końcu może pobiegać na otwartej przestrzeni ruszył od razu bardzo szybko. Inni ledwo za nami nadążyli, podbierając konie i ruszając szybko galopem. Wjechaliśmy między drzewa, gdzie konieczny był slalom, a w tak szybkim galopie wydawał się on niemal niemożliwy. Jednak nie dla naszych koni, które przechodzą go z przysłowiowym palcem w nosie. W końcu są do niego przyzwyczajone. Wyjechałem ze slalomu i od razu przyspieszyłem. Kilkadziesiąt metrów później skręciłem niemal o kąt prosty i zatrzymałem ogiera. Jo zgubiła się na zakręcie, reszta zatrzymała na zadku siwka. Wild wydawał się być bardzo podniecony terenem, Connor z resztą też nie wyglądał jakby miał narzekać.
- Co dalej? - zapytała Dani, a Celtic parsknęła, jakby dołączając do pytania.
Uśmiechnąłem się i ruszyłem galopem ze stój. Duża przestrzeń, wydawałoby się że będę galopował tak w nieskończoność, jednak po kilku foule zatrzymałem się. Connorowi już się to nie udało i wyjechał z Wildem sporo przede mnie, zupełnie jak Jo i Dani.
- Flaszka - zacząłem mówić pokazując na wszytskich po kolei - flaszka, flaszka - w tym momencie mój palec skierował się na Elvię.
- Ha! - krzyknęła dziewczyna. - Znam już te twoje numery!
Uśmiechnąłem się tylko do niej i ruszyłem stępem. Konie były bardzo podekscytowane jednak nie mogliśmy ich zbyt szybko zmęczyć.
Minęliśmy kamienistą drogę i skręciliśmy na "roller coastera" czyli ścieżkę prowadzącą po wysokich, ale "krótkich" pagórkach, zupełnie jak na kolejce. Konie skakały przez dołki, sprawiając nam tym niesamowitą radość, nie wiedzieć czemu.
- Niech każdy, zanim ruszy, doliczy do pięciu Minnesot - powiedziałem i ruszyłem pełnym galopem na górki. Chwilę później usłyszałem podekscytowany krzyk Connora i dźwięczny śmiech Jo. Konie rozpędzały się do zadziwiających prędkości na takim szlaku, przez co nasze oczy łzawiły i wyglądaliśmy jakbyśmy płakali ze strachu, bo nas poniosły. Chwilę po tym jak się zatrzymałem dotarł do mnie Wild z Connorem, oboje niezwykle szczęśliwi. Później Jo i Devil, który strzelił parę baranków, ale dziewczyna zdawała się być tym nieprzejęta, przybyła piątkę z Connorem i dała koniu luźną wodzę, aby mógł sie popaść. Później Elvia i Let's Kill. Dziewczyna ciągle się śmiała, zaczynała się już nawet zapowietrzać. Rozpędziły się tak bardzo, że minęły nas wszystkich i z między drzew, wyjechały na drogę. Wróciły równo z tym jak dotarła do nas Dani. Uśmiechnięta i pozytywna jak zawsze. Celtic była najspokojnieszym ze wszystkich tutaj koni i nigdzie nie było jej spieszno, więc dziewczyna pozwalała jej iść jej tempem. Ruszyliśmy w zwartej grupce stępem na kolejną przeszkodę. Tym razem był to równie naturalny jak roller tor przeszkód: rowek do przeskoczenia, dwie gałęzie "w ryj" (każdy nimi dostawał), długa prosta i pod górkę, gdzie się zatrzymywaliśmy.
- Tym razem do trzech! - powiedziałem i ruszyłem. Kiedy Resurrect skakał przez rowek usłyszałem "3 Minnesoty!" Connora i chwilę później jego śmiech. Uwielbiałem to, że przynosi im to tyle radości.
1 gałąź, 2 gałąź i nowa rana na policzku, ale nie specjalnie się ją przejąłem, jedynie pogoniłem Słoneczko na prostej. Po tym jak wszyscy przejechali przez tor ruszyliśmy galopem w zastępie. Przegalopowaliśmy wąską ścieżkę przez las i zwolniliśmy do stępa, kiedy wyjechaliśmy na kamienistą drogę. Byliśmy właśnie obok torów, kiedy usłyszeliśmy pociąg, zbliżający się do przejazdu.
- Ścigamy się! - krzyknąłem, ruszając galopem, równo z pociągiem.
Miny ludzi w przedziałach były przezabawne. Pomachałem jakiejś małej dziewczynce, umorusanej czekoladą, a ta z wielkim uśmiechem na pulchnej twarzyczce odmachała mi. Odjechaliśmy w ścieżkę do lasu nie zwalniając. Chwilę później wyjechaliśmy na wielką łąkę, gdzie zatrzymaliśmy się i pozwoliliśmy koniom na chwilę odpoczynku. Te od razu zaczęły się paść, wygrzebując spod śniegu wysoką trawę. Po kilku minutach zrobiło mi się zimno, wiec krzyknąłem do Elvii:
- Elvia, wyścig! - i ruszyłem galopem na przeciwległą stronę łąki. Dziewczyna dogoniła mnie nawet przegoniła, a kiedy zadowolona stała na "mecie" podjechałem do niej, mówiąc:
- Flaszka!
- Ty szujo, zrobiłeś to specjalnie! - zaśmiała się.
Widocznie zapomniała o niepisanej zasadzie "kto mija prowadzącego, stawia flaszkę". Inni dogonili nas chwilę później. Ruszyliśmy stępem w las. Chwilę potem wyjechaliśmy na drogę, gdzie pokłusowaliśmy chwilę, po czym wróciliśmy do lasu.
- Nogi ze strzemion, a po zejściu z górki przed siodło! - krzyknąłem.
Ten kawałek trasy pokazywałem im pierwszy raz, więc oczekiwałem krzyków zachwytu. Tak też było, wszyscy wydawali z siebie stłumione, bądź nie, jęki radości. Wjechaliśmy do mini-kanionu, w którym rzeczka zdążyła dawno wyschnąć, a jednak wyżłobiła dołek tak głęboki, że z powodzeniem zakrywał on konia i osobę siedzącą na nim, mimo to był wąski, dlatego też musieliśmy mieć nogi w takiej pozycji. A w dodatku wyglądało to pięknie. Ściany obrośnięte mchem, sprószonym lekko śniegiem, a nad nami "dach" z gałęzi przeróżnych drzew.
Jechaliśmy w kanionie stępem, przez około pięć minut. W końcu zatrzymałem się i poleciłem reszcie włożyć nogi z powrotem w strzemiona. Poczekałem kilka sekund i popędziłem Resurrecta galopem do wyjazdu z kanionu. Wygalopowaliśmy wszyscy z dołka i kilkanaście metrów później zwolniliśmy do kłusa, a potem do stępa. Później całą drogę do stajni stępowaliśmy na luźnej wodzy, pozwalając koniom odpocząć.
Kiedy zawitaliśmy do stajni zauważyłem na podjeździe znany mi pojazd, a przed drzwiami do domu kilka sporych walizek. Tylko dlaczego kilka?
Szybko rozsiodłałem Resurrecta i pobiegłem do domu. Wbiegłem do środka w butach, zostawiając za sobą ślady śniegu. Na kanapie w salonie siedział Phil. Spokojnie czytał książkę, a kiedy usłyszał kroki podniósł wzrok i uśmiechnął się do mnie.
- Zostaję na zawsze - powiedział cicho, a zaraz potem został przygnieciony przeze mnie. Nie pytałem już o nic tylko tuliłem chłopaka do siebie. Ten dzień nie mógł być już lepszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz