25.4.15

011 Teren

Otworzyłem powoli oczy, kiedy słońce zaczęło grzać mnie promieniami. Siano wchodziło mi w oczy i za koszulkę, nieprzyjemnie drażniąc skórę, a drzemiący obok Resurrected Sun, przyjemnie grzał moje plecy. Lubiłem sypiać w stajni, szczególnie, kiedy miewałem depresyjne dni. Uspokajało mnie to, dawało mi pewnego rodzaju zaspokojenie, kiedy tęsknota nie pozwalała trzeźwo myśleć. Spokojny oddech konia świadczył o tym, że jeszcze spał. Sięgnąłem do kieszeni czarnych bryczesów po telefon. Zegarek wskazywał 8:05. Zimną planowo konie karmimy o 9, czyli miałem całą godzinę na wyjście ze stajni, nie miałem ochoty podnosić się z ciepłego miejsca przy grzbiecie konia. Jednak kiedy ten otworzył oczy i parsknął prosto w moje włosy, sprawiając że kilka czekoladowych kosmyków opadło mi na czoło, wstałem, leniwie się przeciągając i ruszyłem po szczotki. Mimo że wyczyściłem Resurrecta już wczoraj, chciałem zrobić to jeszcze raz. Wyprowadziłem go z boksu i bez żadnego uwiązu pozwoliłem mu stać na korytarzu i skubać siano z wielkiej góry, na której siedziałem, rozczesując jego siwą sierść na brzuchu. Kiedy to zajęcie mi się znudziło, wstałem, włożyłem ciepłą kurtkę i szalik, a potem wyprowadziłem konia ze stajni. Wdrapałem się na niego za pomocą schodków, których i tak używaliśmy sporadycznie i ruszyłem spokojnym stępem w stronę lasu. Słońce, mimo że zimowe, grzało przyjemnie moją twarz, śnieg cicho skrzypiał pod kopytami konia, którego grzywa wydawała się o wiele miększa niż zazwyczaj. Kierowaliśmy się tak - bez siodła, ogłowia, czy chociażby cordeo - w stronę lasu, który teraz był przykryty miękkim, białym puchem, jaki spadł w ciągu nocy. Widziałem jak oddech i mój i konia skrapla się w powietrzu, tworząc biały dymek, unoszący się ku górze, ku ciepłemu słońcu. Zmarznięte ptaki, które nie miały w zwyczaju opuszczać Minnesoty zimą, cicho ćwierkały. Zaczynałem czuć zimno w palcach i na nosie, więc dałem koniu znak do zakłusowania. Chwilę się opierał, jednak ruszył w efekcie zadowolony ze swojej decyzji, bo nieco się rozgrzał. Kłusowaliśmy tak przez dłuższą chwilę, małymi dróżkami, większymi drogami i zupełnie wąskimi ścieżkami, wsłuchując się w cichy śpiew ptaków i spokojne odgłosy lasu. W końcu wyjechaliśmy na obszerną łąkę i Resurrect, jako że ciagle tkwiła w nim dusza wyścigowca, ruszył galopem (cwałem). Przez moment straciłem równowagę, szybko jednak złapałem się grzywy siwka i dałem mu łydkę, żeby jeszcze przyspieszył. Ta chwila wydawała się pewnego rodzaju magiczną, kiedy słońce wschodziło coraz wyżej na niebie, a wiatr rozwiewał moje włosy i grzywę wierzchowca. Słyszałem jego niespokojny, ciężki oddech, i swój, miarowy, ale szybki, stukot kopyt o ziemię i skrzypienie śniegu. W końcu pod koniec łaki, zwolniłem konia do kentra (galopu), a kawałek później, kiedy już wjechaliśmy na ścieżkę - do kłusa. Jechaliśmy tak jeszcze przez moment, kierując się w stronę stajni, dopóki nie zwolniliśmy do stępa. Położyłem się na szyi ogiera, gładząc ją lekko dłońmi. Po kilku minutach zawitaliśmy z powrotem w Homestead. Zlazłem z konia i wprowadziłem go do stajni, w której teraz było niezwykle głośno. Karmienie sprawiało, że wszystkie ogiery rżały, czekając na jedzenie, Elvia krzyczała coś do Troye'a, który wywoływał mnóstwo hałasu, wrzucając zboże i mieszanki do żłobu w boksie Topka. Resurrect rozejrzał się, stawiając uszy, zarżał, powodując jeszcze większy harmider, bo konie zaczęły mu odpowiadać i wszedł grzecznie do boksu, zabierając się za jedzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz